środa, 26 lutego 2014

Luty w rozjazdach.

No tak, prawie północ, a ja zamiast iść spać jak człowiek, to żyję swoim życiem wirtualnym :). Ostatnio mam nowe uzależnienie, nazywa się Instagram i w końcu dorosłam do decyzji, aby mieć konto bez ograniczonego dostępu dla wszystkich - jaki jest sens, skoro i tak piszę tutaj, nie ujawniam nic zbyt osobistego i już dawno zamieściłam linka na blogu?  U mnie dzieje się sporo, cały czas mam kontakt z Ameryką. Za trzy dni mój szef z Merriwood wyląduje we Wrocławiu, a za kilka tygodni Joshua również przyleci do Polski. W końcu pogadam sobie swobodnie po angielsku, powspominam wakacje, zobaczę się z ludźmi, których lubię! Zamiast żyć przyszłością, wspomnę wam odrobinę o niedalekiej przeszłości. Pozaliczałam wszystkie przedmioty w styczniu i w lutym zamiast sesji miałam wolne.

Pierwszy wyjazd za miasto to zaledwie parę godzin na wsi, gdzie moja przyjaciółka z liceum trzyma swojego źrebaka. Spotkałyśmy się rano w naszym starym liceum, odwiedziłyśmy nauczycieli i w końcu przed piętnastą wylądowałyśmy pod Trzebnicą. Escado jest cudowny, bardzo spokojny i dobrze zachowuje się wśród innych koni.

Wyjazd do Włoszczowy planowałam od kilku tygodni. Towarzyszyła mi oczywiście Sylwia. W sobotę o 6:19 wsiadłyśmy w pociąg i już o 10:38 byłyśmy na miejscu. Zostałyśmy jak zwykle bardzo mile przywitanie. Po piętnastej zaczęłyśmy się szykować do wieczornej imprezy. Pierwszy raz byłam na "Choince". Zabawa w stylu weselnym, z muzyką na żywo. Bardzo lubię takie klimaty, zwłaszcza że całą noc przetańczyłyśmy z Przemkiem i Adrianem. Miałam też okazję zobaczyć Bartka i Dominika. Z przyjemnością spotkałam się z tymi łobuzami :).
Przemek, Sylwia, ja

Ja, Bartek, Sylwia, Przemek

Z Adrianem

Rano byłyśmy bardzo zmęczone, ale jeszcze tego samego dnia wracałyśmy do Wrocławia. W pociągu jak zwykle było tłoczno, ale po godzinie udało nam się usiąść w przedziale. Sorry, taki mamy klimat, że musiałyśmy siedzieć w kurtkach!


W poniedziałek miałam jeden dzień wolnego. Poświęciłam go na leczenie przeziębienia. Wtorek - praca. Środa - pobudka przed piątą. 6:45 autokar do Karpacza. Moja cała rodzina (włącznie z psem!) wyjechała dzień wcześniej, ja i Sylwia dołączyłyśmy do nich jak najszybciej się dało.
Pierwsze co, poszłyśmy się rozluźnić w basenie i w jacuzzi. Po kilku godzinach relaksu zjedliśmy razem obiad, zdrzemnęliśmy się po nieprzespanej nocy, a wieczorem wybraliśmy się na łyżwy.
Mama, ja, Sylwia



Tego samego wieczoru wybraliśmy się do restauracji. Na kolacje dietetyczne naleśniki z lodami, malinami i mleczną czekoladą. O tak, rewelacja!



Wieczorem graliśmy w Monopoly, mama się wyłączyła i oglądała film. Sylwia i ja mimo szachrajów i trzymania się razem zostałyśmy ograne przez Maćka. Faceci nigdy nie wyrastają z frajdy posiadania czego się da :).

Następny dnień rozpoczął się leniwie, ale przed 12 rozpoczęliśmy zwiedzanie od wjazdu na Kopę, a później na nogach weszliśmy na Śnieżkę i zeszliśmy szlakiem do Karpacza. 


 Oficjalnie nie mam lęku wysokości!
Tutaj widzimy grupę  Skandynawów ćwiczących odporność. Tak, weszli w ten sposób na samą górę, idąc na szczyt cały czas się mijaliśmy, od czasu do czasu nawet rozmawialiśmy. Jak się pewnie domyślacie wzbudzili nie małe zainteresowanie.



Dużo, dużo, dużo lodu!
Po dotarciu na Śnieżkę było mi niesamowicie gorąco, mimo mrozu na zewnątrz. Warunki nie były proste, co chwilę były mocno oblodzone odcinki, które wymagały dużej ostrożności. Najgorzej się jednak schodziło, ja najczęściej chodziłam raczkiem, czyli na dwóch nogach, ale też przy pomocy obu rąk. Co chwilę lądowałam na tyłku i zjeżdżałam po parę metrów w dół. Ze względów bezpieczeństwa schodząc z najtrudniejszych części stoku nie bawiliśmy się w robienie zdjęć. 

Kiedy zeszliśmy już trochę niżej, wiedzieliśmy ile mamy czasu na powrót i pozwoliliśmy sobie na zdjęcia po czeskiej stronie Parku Narodowego w Karkonoszach. 



Widoki były fantastyczne! Moja mama ze względów zdrowotnych została w hotelu, ma czego żałować!

Powrót szlakiem (nie pamiętam którym, ale chyba czarnym...) był już bardzo przyjemy i dużo bezpieczniejszy. 




 A wieczorem sauna, basen i jacuzzi, co by się rozgrzać i zrelaksować po trudach dnia. 

W drodze powrotnej odwiedziliśmy kopalnię Liczyrzepa. Pogoda fantastyczna, słońce grzało, a pan przewodnik opowiadał bardzo ciekawie i z humorem. Serdecznie polecam tę Sztolnię.  









Teraz krótka recenzja hotelu w którym byliśmy:
Hotel Dziki Potok*** usytuowany jest w spokojnej okolicy, z okien pokoi i apartamentów rozchodzą się piękne widoki na góry. Umeblowany jest nowocześnie, a obsługa jest niesamowicie miła, otwarta na potrzeby i propozycje gości. Śniadania w Sali Łososiowej podawane od 8 do 10 były rewelacyjne. Duży wybór, jedzenie bardzo świeże, cudowne kelnerki ciągle oferujące swoją pomoc. Jedyny minus to dzieci biegające pomiędzy stołami. Obiady były podawane w restauracji od godziny 16 do 19 w formie szwedzkiego stołu. Dwie zupy do wyboru, całe mnóstwo propozycji drugiego dania, surówek i oczywiście deser. Raz zdarzyło się, że dania były wystudzone, ale wszystko zostało w kilka minut podgrzane. 
Olbrzymim plusem dla nas było zezwolenia na trzymanie psa. Mimi jest malutka, to fakt i nie robi żadnych szkód. Zapłaciliśmy za nią dodatkową kwotę, ale mogła z nami chodzić dosłownie wszędzie.
Kompleks SPA to trzy sauny: parowa, fińska i ziołowa. Dodatkowo w cenie można korzystać z basenu i jacuzzi. Jedyne czego żałuję, to że nie było już wolnych miejsc na masaż, dlatego na temat innych usług już się nie mogę wypowiedzieć.
Strona internetowa hotelu tutaj

Zobacz również:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...