NOTKA BYŁA PISANA NA BIEŻĄCO 26 SIERPNIA.
Jest godzina czternasta, siedzę
na pokładzie linii lotniczych Air Trans, rozkoszuję się widokiem Ameryki za
oknem i jednostajnym dźwiękiem silnika samolotu :). Bardzo lubię latać, kiedyś
nawet bardzo chciałam zostać stewardessą, tylko po to, żeby częściej przebywać
w chmurach.
Mój pobyt w Merriwood oficjalnie
dobiegł końca. Plan był prosty – po kolacji Magda, Olga i ja miałyśmy się
spakować, posprzątać naszą kabinę, uporządkować domek dla staffu, który przez
ostatnie dwa tygodnie należał tylko do nas, zjeść kolację, wziąć szybki
prysznic i jak najszybciej pójść spać, ponieważ o piątej rano miałyśmy
zaplanowany wyjazd autokarem do Bostonu. Aby się dostać na przystanek
autokarowy, musiałybyśmy wyruszyć z Merriwood o godzinie czwartej rano. Przed
godziną osiemnastą poprosiłyśmy szefa kuchni, czy na pewno może odwieść nas na
peron. Joe albo wcześniej słuchał nas mało uważnie, albo uważał że robimy sobie
dobry dowcip z godziną odjazdu. Szybko powiedział, że nie widzi siebie w roli
kierowcy o tak okrutnej porze, tak samo jak nie wyobraża sobie, żeby dyrektor
campu poświęcił się dla nas i wstał o 3:30. Sytuacja wyglądała naprawdę
nieciekawie. Mogłyśmy jechać o 5 rano (bilety kupiłyśmy z tygodniowym
wyprzedzeniem) lub o 7, ale istniało duże ryzyko, że Magda i Olga spóźnią się
na swój lot do Meksyku. Nie było opcji, żeby cokolwiek zmienić! Joe zostawił nas na dwadzieścia minut same w
kuchni, wrócił o 18:20 i zapytał się, ile godzin realistycznie potrzebujemy na spakowanie się i ogarnięcie całej
sytuacji. Od razu powiedziałyśmy, że nie prędzej niż dwie godziny. Joe dał nam
czas do 22. W czasie kiedy nas zostawił, poszedł wykonać telefon, zadzwonił do
jedynego hotelu w Hanover, skąd odjeżdżał nasz autobus i powiadomił recepcję o
„nagłej potrzebie pokoju dla trzech osób z jego międzynarodowego staffu, który
bardzo wcześnie rano ma lot powrotny do Europy”. Decyzja zapadła, trzeba było
się śpieszyć! Zdesperowane chciałyśmy jak najszybciej uporać się z obowiązkami
w kuchni – w końcu był to nasz ostatni dzień w pracy i musiałyśmy jeszcze
posprzątać kuchnię i jadalnię po posiłku. Na domiar wszystkiego każdy chciał
się z nami pożegnać. Dyrektor campu wraz z żoną odwiedził nas w czasie kolacji
i nalegał, żebyśmy popłynęły z nimi łodzią na środek jeziora, pooglądać zachód
słońca. W każdych innych okolicznościach byłaby to fantastyczna niespodzianka,
ale my naprawdę nie miałyśmy zbyt dużo czasu. Mimo to opuściłyśmy biegiem
kuchnię, założyłyśmy ciepłe bluzy i poszłyśmy na przejażdżkę Party Boat. Garry i Judy przygotowali
krakersy z serem (bardzo typowa przekąska na spotkaniach towarzyskich w USA),
orzeszki solone i dwa rodzaje wina. Było bardzo sympatycznie! Najfajniejsze w
takich wyjazdach są relacje międzyludzkie, międzynarodowe, które nie skupiają
się na różnicy wieku pomiędzy znajomymi, a po prostu mają służyć dobrej
zabawie. Wróciłyśmy po dwudziestej, pobiegłyśmy pakować i szukać drobnych
rzeczy (moja szczoteczka do zębów się znalazła, ale karta fotograficzna od
aparatu już nie). Po 21 krótka wizyta w domu Susan, której też trzeba było
powiedzieć do widzenia.
Nie miałam czasu na rozpaczanie,
wszystko działo się zbyt szybko, było za dużo biegania. Na sam koniec
zaniosłyśmy prezent dla Joe, najlepszego szefa z jakim miałam przyjemność współpracować.
Ponieważ mam w planach powrócić do Merriwood na przyszłe wakacje, to zostawiłam
też duży karton z rzeczami na sezon 2014. Kalosze, ciepłe bluzy, koszulki do
pracy. Za rok mój bagaż będzie mógł wyglądać zupełnie inaczej – teraz już wiem,
że nawet jadąc do lasu warto mieć jakieś ciuchy na imprezę i na spotkania z
chłopakami po pracy (skąd miałam wiedzieć, że pracując na damskim obozie poznam
tylu nowych kolegów z sąsiedniego obozu?). Z lekkim poślizgiem, parę minut po
dwudziestej drugiej wyjechałyśmy z Merriwood. Ostatni raz w składzie Joe z
dziewczyną, Magda, Olga i ja (przypominam, że Natalia wyjechała kilka dni temu
i wyleciała na Jamajkę) słuchaliśmy naszych
wakacyjnych przebojów. Kiedy dojechałyśmy z dziewczynami do hotelu byłyśmy
tak podekscytowane, że udało nam się w nocy spać jedynie przez dwie godziny.
Pięciogwiazdkowy hotel przywitał nas czystą łazienką z wanną, olbrzymimi
łóżkami z czystą pościelą i brakiem pająków/myszy/”czipmanek” pod łóżkiem (lub
czasem nawet w łóżku). W pokoju Joe wyciągnął wino, pośmialiśmy się z naszych
wspomnień i planów na przyszłość.
Teraz otwierają się przede mną
nowe ścieżki. Mam już zaplanowane 26 dni podróżowania po Ameryce. Skupię się na
wschodnim wybrzeżu, ale nic po za tym Wam nie zdradzę.
Jak wspominam te wszystkie dni
pomiędzy 17 czerwca a 25 sierpnia? Cudownie! Wakacje życia, niezapomniane
przygody, nowe historie, którymi nie wypada się dzielić na publicznym blogu
:-). Cały wyjazd zlewa mi się w jedną całość, dopiero gdy spróbuję bardzo mocno
sobie coś przypomnieć w mojej pamięci pojawiają się setki obrazów. Mam
wrażenie, jakby niektóre rzeczy działy się wieki temu, a inne jakby dopiero
wczoraj.
Teraz trzymam kciuki, aby kolejne
tygodnie w USA mijały równie bezproblemowo, przyjemnie i radośnie, jak te do
tej pory. Została mi jeszcze godzina lotu do Atlanty, sześćdziesięciominutowa
przerwa pomiędzy lotami, kolejne 90 minut w samolocie i w końcu po trzech
latach spotkam się z moją host rodziną, u której mieszkałam podczas mojej
wymiany w Stanach (jeżeli jeszcze nic o tym nie wiesz, to zapraszam na mój
pierwszy blog o Ameryce tutaj).
Teraz lubię jeść śniadania w kuchni moich amerykańskich dziadków, a później korzystać z ich basenu :)