wtorek, 19 sierpnia 2014

Bo liczą się ludzie! :)

Od czasów gimnazjum kochałam się w powieściach Nicolasa Sparksa. W jego książkach bardzo często spotykamy prostych ludzi cieszących się życiem, pielęgnujących małe codzienne rytuały, szukających w życiu miłości i cieszących się chwilą. Bardzo długo myślałam, że to tylko artystyczny wymysł, nierealny świat, który nie istnieje w rzeczywistości. Tak było, dopóki nie poznałam Jimmy’ego.

Jimmy ma sześćdziesiąt lat i pracuje na naszym obozie, jako złota rączka. Umie naprawić dosłownie wszystko, zaczynając od wirówki do sałaty, kończąc na wymianie armatury łazienkowej. Poznałam go rok temu, na moim pierwszym roku w Merriwood. Mama Jamesa była Polką i pozostawiła po sobie pamiątki w postaci polskich czasopism. Magda czytała je po polsku, ja po angielsku, a Jimmy nagrywał nas na kamerę. Było to dosłownie kilka godzin przed naszym wyjazdem z campu. Zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, że Jimmy od urodzenia mieszka w okolicach, a jako dziecko odkrywał otaczające nas strony. Zaczął się pytać, czy byłyśmy w górach i czy zwiedzałyśmy dokładniej lasy. Odpowiedź była prosta, chociaż nie chciałyśmy przyznać się Jamesowi – byłyśmy zbyt zajęte imprezowaniem. Obiecał nam, że jeżeli wrócimy, to z pewnością zabierze nas w jedno z jego ulubionych miejsc. Dżentelmeni zawsze dotrzymują danego słowa.
Wczoraj po lunchu miałyśmy przerwę od 13 do 16:30. Jim zaczekał, aż zjemy, upewnił się, że każda z nas ma butelkę wody i zabrał nas na szlak. Pokazywał nam „rock piles” [ang. stosy kamieni], które powstrzymywały bydło przed ucieczką z pastwisk, fundamenty starych domów i ślady zwierząt. Trudno było uwierzyć, że wieki temu w miejscu, gdzie dla mnie znajdował się las i parę kamieni, znajdowały się wioski, pola i łąki.
Nasz cel znajdował się w połowie drogi na szczy Mt. Cube.  Góra jest częścią szlaku Appalachian, który ma 3,5 tys. km. Trasa nie była bardzo wymagająca, zajęła nam jedynie 45 minut w jedną stronę. Jim powiedział nam, że jesteśmy na miejscu, ale wokół nas były jedynie krzaki. Kiedy tylko pokonaliśmy tą przeszkodę, zobaczyłyśmy fantastyczny wodospad, który miał co najmniej 10 metrów wysokości. Mimo stromego zejścia, śliskich skał i  zimnej wody przebiegliśmy na drugą stronę. Widoki były przepiękne, a czekolada, którą podarował nam Jim na koniec, dodała energii na drogę powrotną.
Jimmy jest cudowny, kochany! Cały czas jest w biegu, nie zwalnia tempa. Jest miły i pracowity. Ma czworo dzieci, w wolnych chwilach piecze ciasta i szanuje otaczających go ludzi. Nigdy nie widziałam go w złym humorze, zna mnóstwo opowieści i uczy innych jak cieszyć się życiem.


Przypadkowe spotkanie? Tutaj każdy zna każdego

Jeżyny prosto z krzaczka. 

Czas pokonać zarośla.




Zimno!


Magda, Ola, Jess, Maryla





Życzę sobie i innym, by spotykać więcej ludzi pokroju Jimmy’ego H. :)  Jimmy, You made my day!

środa, 6 sierpnia 2014

Day off, czyli dziewczyny ruszają w miasto

Wczoraj w końcu udało mi się załatwić wszystkie zaległe sprawy związane z moim amerykańskim kontem bankowym. Wybrałyśmy się z dziewczynami autem zwanym 'Tacho' do Hanoveru. Po 1,5 godzinie siedzenia w banku poszłyśmy na parking po nasz samochód. Znalazł nas pracownik naszego campu, powiedział że musimy mu oddać kluczyki, a on da nam w zamian starego blue wagona. Nie mając zbytniego wyboru, zrobiliśmy co nam kazano i pojechaliśmy do Burger Kinga samochodem, który jest równie stary jak ja (prawie 22 lata). Już wczeniej jadłam w tym fast foodzie, ale nigdy w USA. 'Restauracja' okazała się dość paskudna, ale byłyśmy już głodne, wiec nie narzekaliśmy. 


Podwójny Wooper, małe frytki i byłyśmy gotowe do drogi. Pojechaliśmy na zakupy do Walmartu, gdzie w łazience śmialiśmy się z fotelika dla dzieci. Zgadujemy, ze zostawia się w takim miejscu malucha, kiedy mama musi iść za potrzebą :). 

Następnie ja odwiedziłam Sephore. Mam już cześć wypłaty i powoli odchaczam rzeczy z mojej listy must have. Nie mając już więcej czasu wsiadlysmy do  wehikułu i autostradą ruszyłyśmy w kierunku naszego miasteczka. Zjechalysmy z autostrady, zatankowalysmy w Fairliee, dosłownie 15 minut drogi od naszego campa. Na zakończenie wypadu szybka kawa, za którą z podatkiem zapłaciłam $1,08 (ceny w USA podawane są bez podatku, który jest naliczany przy kasie). Dodatki są wliczone w cenę. 




Zatankowalysmy bak do pełna, nio i klops. Zardzewiałe podwozie nie wytrzymało ciężaru. Odleciała jedna z ważniejszych części podtrzymujacych bak. Pomógł nam pan, który mieszka w czerwonym domu widocznym na zdjęciu. Przyjechał po nas Mark, syn właścicieli campu. Spoznilysmy się do pracy jedynie 45 minut. Co dla nas jest najzabawniejsze, do obozu wróciliśmy Tacho.






Po skończonej kolacji jeden z szefów zabrał nas, swoją siostrę i jej przyjaciółkę na urodzinową kolację na azjatyckie jedzenie. Wołowina z orzechami, pycha!

Jak widać dzień był pełen wrażeń. Pozdrawiam, Jessica.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Czujesz magię tych świąt

Święta w środku lata nie zdarzają się zbyt często, ale postarajmy się poczuć Merriwood Magic :). Na campie nie ma ani chwili na nudę, czas dla dzieciaków organizowany jest w taki sposób, aby cały czas działo się coś ciekawego i urozmaiconego. Kilka dni temu każdy losował osobę, której należy wykonać prezent, a wczoraj na śniadaniu każdy otrzymał przysmaki w skarpetce, przypłynął Święty Mikołaj ze swoimi pomocnikami i rozdał prezenty. 
Dzieci przyszły na śniadanie w piżamach i wszyscy życzyli sobie wesołych świąt. 
Na początku zeszłego tygodnia miałam mały kryzys i tęskniłam za prawdziwymi wakacjami bez jakichkolwiek obowiązków, wypełnionymi tylko beztroską. Od piątku było już tylko lepiej, a wczoraj już całkowicie odzyskałam dobry humor. Nastawiłam się pozytywnie i naładowałam energią. Pięć tygodni obozu za nami, za dwa tygodnie wyjeżdżają dzieci. Wczoraj na całkowite poprawienie sobie humoru wybrałyśmy się z dziewczynami na zakupy. W drodze powrotnej zgubiłyśmy się odrobinę - przeoczyłyśmy zjazd i musiałyśmy nadrobić pół godziny drogi, przez co spóźniłyśmy się na kolację wyłącznie dla pracowników. Len przygotował dwa rodzaje ryby, kurczaka i steki, była kukurydza, ziemniaki i tosty. Każdy pracownik dostał kartkę z podziękowaniami i czekoladkę. 
Udostępniłyśmy kuchnię najstarszym camperkom, za co nam mile podziękowały. Dzieciaki w tym roku są bardzo słodkie :). 






Dostałam prezent od małej Helen, która dała mi jeszcze bransoletkę w kolorach flagi Polski. 
O ile w zeszłym roku jeszcze tęskniłam trochę za domem, tak w tym roku nawet nie myślę za dużo o Polsce :). Problemy codzienności do których wrócę we wrześniu jeszcze mnie nie dotyczą, póki co nie mogę się doczekać okresu po campie! 

Szybki wypad do banku, nie ma to jak dobra stylówka.

Mistrzyni drugiego planu to Sara, ta Australijka ma jaja!

Często towarzyszy nam Chance, pies jednego z naszych szefów kuchni. 
Jes - jesteś niesamowicie ciężko pracującą osobą i zawsze masz uśmiech na twarzy. <3 Vicki
 
Znalazłam sposób, aby jeść przekąski i nie czuć przy tym wyrzutów sumienia.
Uciekam do pracy,
Jess :)

Zobacz również:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...