piątek, 30 sierpnia 2013

Powrót do amerykańskiego domu :).

NOTKA BYŁA PISANA NA BIEŻĄCO 26 SIERPNIA.

Jest godzina czternasta, siedzę na pokładzie linii lotniczych Air Trans, rozkoszuję się widokiem Ameryki za oknem i jednostajnym dźwiękiem silnika samolotu :). Bardzo lubię latać, kiedyś nawet bardzo chciałam zostać stewardessą, tylko po to, żeby częściej przebywać w chmurach.
Mój pobyt w Merriwood oficjalnie dobiegł końca. Plan był prosty – po kolacji Magda, Olga i ja miałyśmy się spakować, posprzątać naszą kabinę, uporządkować domek dla staffu, który przez ostatnie dwa tygodnie należał tylko do nas, zjeść kolację, wziąć szybki prysznic i jak najszybciej pójść spać, ponieważ o piątej rano miałyśmy zaplanowany wyjazd autokarem do Bostonu. Aby się dostać na przystanek autokarowy, musiałybyśmy wyruszyć z Merriwood o godzinie czwartej rano. Przed godziną osiemnastą poprosiłyśmy szefa kuchni, czy na pewno może odwieść nas na peron. Joe albo wcześniej słuchał nas mało uważnie, albo uważał że robimy sobie dobry dowcip z godziną odjazdu. Szybko powiedział, że nie widzi siebie w roli kierowcy o tak okrutnej porze, tak samo jak nie wyobraża sobie, żeby dyrektor campu poświęcił się dla nas i wstał o 3:30. Sytuacja wyglądała naprawdę nieciekawie. Mogłyśmy jechać o 5 rano (bilety kupiłyśmy z tygodniowym wyprzedzeniem) lub o 7, ale istniało duże ryzyko, że Magda i Olga spóźnią się na swój lot do Meksyku. Nie było opcji, żeby cokolwiek zmienić!  Joe zostawił nas na dwadzieścia minut same w kuchni, wrócił o 18:20 i zapytał się, ile godzin realistycznie potrzebujemy na spakowanie się i ogarnięcie całej sytuacji. Od razu powiedziałyśmy, że nie prędzej niż dwie godziny. Joe dał nam czas do 22. W czasie kiedy nas zostawił, poszedł wykonać telefon, zadzwonił do jedynego hotelu w Hanover, skąd odjeżdżał nasz autobus i powiadomił recepcję o „nagłej potrzebie pokoju dla trzech osób z jego międzynarodowego staffu, który bardzo wcześnie rano ma lot powrotny do Europy”. Decyzja zapadła, trzeba było się śpieszyć! Zdesperowane chciałyśmy jak najszybciej uporać się z obowiązkami w kuchni – w końcu był to nasz ostatni dzień w pracy i musiałyśmy jeszcze posprzątać kuchnię i jadalnię po posiłku. Na domiar wszystkiego każdy chciał się z nami pożegnać. Dyrektor campu wraz z żoną odwiedził nas w czasie kolacji i nalegał, żebyśmy popłynęły z nimi łodzią na środek jeziora, pooglądać zachód słońca. W każdych innych okolicznościach byłaby to fantastyczna niespodzianka, ale my naprawdę nie miałyśmy zbyt dużo czasu. Mimo to opuściłyśmy biegiem kuchnię, założyłyśmy ciepłe bluzy i poszłyśmy na przejażdżkę Party Boat. Garry i Judy przygotowali krakersy z serem (bardzo typowa przekąska na spotkaniach towarzyskich w USA), orzeszki solone i dwa rodzaje wina. Było bardzo sympatycznie! Najfajniejsze w takich wyjazdach są relacje międzyludzkie, międzynarodowe, które nie skupiają się na różnicy wieku pomiędzy znajomymi, a po prostu mają służyć dobrej zabawie. Wróciłyśmy po dwudziestej, pobiegłyśmy pakować i szukać drobnych rzeczy (moja szczoteczka do zębów się znalazła, ale karta fotograficzna od aparatu już nie). Po 21 krótka wizyta w domu Susan, której też trzeba było powiedzieć do widzenia.
Nie miałam czasu na rozpaczanie, wszystko działo się zbyt szybko, było za dużo biegania. Na sam koniec zaniosłyśmy prezent dla Joe, najlepszego szefa z jakim miałam przyjemność współpracować. Ponieważ mam w planach powrócić do Merriwood na przyszłe wakacje, to zostawiłam też duży karton z rzeczami na sezon 2014. Kalosze, ciepłe bluzy, koszulki do pracy. Za rok mój bagaż będzie mógł wyglądać zupełnie inaczej – teraz już wiem, że nawet jadąc do lasu warto mieć jakieś ciuchy na imprezę i na spotkania z chłopakami po pracy (skąd miałam wiedzieć, że pracując na damskim obozie poznam tylu nowych kolegów z sąsiedniego obozu?). Z lekkim poślizgiem, parę minut po dwudziestej drugiej wyjechałyśmy z Merriwood. Ostatni raz w składzie Joe z dziewczyną, Magda, Olga i ja (przypominam, że Natalia wyjechała kilka dni temu i wyleciała na Jamajkę) słuchaliśmy naszych wakacyjnych przebojów. Kiedy dojechałyśmy z dziewczynami do hotelu byłyśmy tak podekscytowane, że udało nam się w nocy spać jedynie przez dwie godziny. Pięciogwiazdkowy hotel przywitał nas czystą łazienką z wanną, olbrzymimi łóżkami z czystą pościelą i brakiem pająków/myszy/”czipmanek” pod łóżkiem (lub czasem nawet w łóżku). W pokoju Joe wyciągnął wino, pośmialiśmy się z naszych wspomnień i planów na przyszłość.





Teraz otwierają się przede mną nowe ścieżki. Mam już zaplanowane 26 dni podróżowania po Ameryce. Skupię się na wschodnim wybrzeżu, ale nic po za tym Wam nie zdradzę.
Jak wspominam te wszystkie dni pomiędzy 17 czerwca a 25 sierpnia? Cudownie! Wakacje życia, niezapomniane przygody, nowe historie, którymi nie wypada się dzielić na publicznym blogu :-). Cały wyjazd zlewa mi się w jedną całość, dopiero gdy spróbuję bardzo mocno sobie coś przypomnieć w mojej pamięci pojawiają się setki obrazów. Mam wrażenie, jakby niektóre rzeczy działy się wieki temu, a inne jakby dopiero wczoraj.
Teraz trzymam kciuki, aby kolejne tygodnie w USA mijały równie bezproblemowo, przyjemnie i radośnie, jak te do tej pory. Została mi jeszcze godzina lotu do Atlanty, sześćdziesięciominutowa przerwa pomiędzy lotami, kolejne 90 minut w samolocie i w końcu po trzech latach spotkam się z moją host rodziną, u której mieszkałam podczas mojej wymiany w Stanach (jeżeli jeszcze nic o tym nie wiesz, to zapraszam na mój pierwszy blog o Ameryce tutaj).


Teraz lubię jeść śniadania w kuchni moich amerykańskich dziadków, a później korzystać z ich basenu :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zobacz również:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...